Pamiętam bardzo dokładnie moment, w którym rodzicie pozwolili mi samemu chodzić po zakupy. Miałem wtedy 6 lat i dostawałem pierwsze pieniądze po to, by kupić sobie oranżadę czy batonik. Było to dla mnie naprawdę wielkie wydarzenie, a tym samym czułem na sobie ogromną odpowiedzialność – bo oto musiałem dokładnie wiedzieć, ile powinienem zapłacić oraz ile reszty otrzymać z powrotem.

Uczyłem się wtedy 'pieniędzy’ i tego, jak funkcjonują w swej podstawowej funkcji – codziennego użytku. Wiedziałem, że za określony banknot będę mógł kupić kilka rzeczy, po które rodzice wysłali mnie do sklepu, a resztę przeznaczyć na coś ekstra dla siebie (to był też główny powód, dla którego lubiłem chodzić na zakupy).

Moja 'edukacja finansowa’ przeżyła jednak niemały wstrząs, gdy nagle okazało się, że mleko nie kosztuje już pięć tysięcy złotych, ale pięćdziesiąt groszy. Było to dla mnie, sześciolatka, niesamowicie trudne do pojęcia – dlaczego dorośli zamieniają pieniądze na inne, utrudniając mi życie? Wtedy to nie miało najmniejszego sensu.

Przez pewien 'okres przejściowy’ czytałem nowe ceny według starego nazewnictwa, by się w tym wszystkim połapać – zajęło mi chwilę, by przyzwyczaić się do nowego systemu i korzystać z niego na co dzień bez większego kłopotu. Wtedy jednak nie rozumiałem, na czym polega 'odgórny plan’ dotyczący, w swoim końcowym efekcie, tak błahych spraw jak kupno batonika. Nie miałem najmniejszego pojęcia o tym, czym jest polityka monetarna i jakie ma ona przełożenie na naszą codzienność.

Dzisiaj myślami często wracam do tego momentu, patrząc jednak na niego z zupełnie innej perspektywy.

Na przełomie lat 80’ i 90′ w Polsce działo się wiele, można by powiedzieć nawet – zbyt wiele. Solidarność szła do wyborów z hasłami, które miały gwarantować Polakom dobrobyt i tworzyć w gospodarce robotnicze kooperatywy, jednocześnie gwarantując utrzymanie majątku Państwa w rękach narodu. Jednym słowem – stabilizacja i rozwój.

Jednak naciski Międzynarodowego Funduszu Walutowego, który w swej pierwotnej idei miał gwarantować stabilność państw w kryzysie, a który stał się de facto narzędziem wykonawczym wielkich korporacji, sprawiły, że polityka Solidarności względem kraju i ekonomii nabrała nieoczekiwanego zwrotu. Za sprawą 'doradcy’ Jeffrey’a Sachsa, Leszek Balcerowicz poddał naszą gospodarkę tzw. terapii szokowej, która spowodowała ogromne rozwarstwienie społeczne, zubożenie społeczeństwa i destabilizację.

W 1993 roku bezrobocie w niektórych sektorach gospodarki sięgało 25%, podczas gdy nawet do 2003 roku prawie 60% Polaków żyło poniżej granicy ubóstwa. Można by powiedzieć, że straciliśmy 15 lat naszej historii tylko po to, by w tym okresie Ci, którzy mieli kapitał mogli w naszym kraju rozwinąć swoje skrzydła.

O kim mowa? Rozejrzyj się wkoło – szczególnie zwracając uwagę na sektor finansowy. W czyich rękach, w głównej mierze, znajdują się banki komercyjne? A czyją politykę monetarną musi realizować Narodowy Bank Polski? Czy jesteśmy niezależnym państwem i możemy swobodnie realizować swoją politykę, nie bacząc na sąsiadów?

30 lat po transformacji, na naszych oczach rysuje się prawdziwe oblicze tego, co dokonało się w tym okresie – jesteśmy uzależnieni od zagranicznego kapitału, a największe firmy w naszym kraju to zagraniczne koncerny. Branża motoryzacyjna, lotnicza, przemysłowa – wszędzie znajdziemy gigantów zza miedzy, a nie nasze rodzime przedsiębiorstwa.

Jak Polacy mogli z nimi stanąć w szranki, gdy poprzez denominację dosłownie zagrabiono im zgromadzone oszczędności? Jak ludzie bez kapitału, pomimo tego, że żyli w wolnej Polsce, mogli konkurować z międzynarodowymi gigantami? Nie mogli.

Dlatego nie dziw się, że nasz kraj jest coraz bardziej zadłużony, realizuje politykę rozdawnictwa i podnoszenia podatków, a dodatkowo w żaden sposób nie wspiera tych, którzy tworzą prawie 3/4 Produktu Krajowego Brutto, czyli sektora MMSP (Mikro, Małych i Średnich Przedsiębiorstw). Takie podejście to oficjalna polityka za zachodnich salonach, do której nasz rząd niestety musi się dostosować. I nie mówię tutaj o obecnym rządzie, bo takich kwiatków, jak podatek Belki wprowadzony tymczasowo 16 lat temu znajdzie się w każdej koalicji rządzącej naprawdę wiele.

Skoro jednak nasze państwo zadłuża się coraz bardziej, to musi w pewnym sensie owy dług kontrolować w dłuższym okresie. W jaki sposób? Najlepiej poprzez inflację (czyli kontrolowane osłabienie siły nabywczej lokalnej waluty).

Zatrzymaj się teraz na chwilę. Nie wiem, jakie jest Twoje wykształcenie ekonomiczne, jaką masz wiedzę na temat mechanizmów gospodarki czy jaką szkołę skończyłeś. Zastanów się po prostu jako najzwyklejszy konsument, co jest dla Ciebie lepsze – gdy ceny dóbr rosną czy gdy spadają? Wolisz, by było Cię stać na coraz więcej, czy coraz mniej?

Z pewnością wybrałbyś drugą opcję lub zagłosował za ewentualną stabilnością cen w dłuższej perspektywie. Bo dlaczego masz płacić coraz więcej za produkty, z których korzystasz na co dzień?

A jednak, zarówno w szkołach, jak i na uniwersytetach wmawia się nam, że inflacja jest dobra. Że 2% czy 3% wzrostu cen rocznie pozwoli rozwinąć naszą gospodarkę.

Problem tkwi w tym, że owe 2% czy 3% rocznie to w krótkim okresie niewiele. W ciągu roku praktycznie tego nie zauważysz. W kolejnych kilku latach również nie będzie to stanowić dla Ciebie problemu. Ale jeśli mowa tu o dziesięciu czy dwudziestu latach, kilkuprocentowy wzrost cen każdego roku naprawdę robi różnicę.

Koronnym argumentem zwolenników inflacji jest to, że wraz ze wzrostem cen rosną również nasze wynagrodzenia. Czy jednak ich wzrost jest porównywalny? Czy nadal możemy kupić tyle samo za nasze pensje, co kiedyś?

Chciałbym tutaj podać przykłady z naszego rodzimego podwórka, jednak nasza gospodarka w obecnej formie jest tak młoda, że analizowanie kilku czy kilkunastu lat jej funkcjonowania mijałoby się z celem. Co więcej, przed 89’ wszystko, co się u nas działo miało niewiele wspólnego z wolnym rynkiem, a ceny produktów były sztywno ustalane na określonym poziomie. Lata 90’ to też nie najlepszy okres do analizy, gdyż brak wiary w pieniądz papierowy generował ogromne anomalie, zarówno jeśli chodzi o zachowania konsumentów, jak i producentów.

Jest jednak kraj, który od ponad dwóch wieków realizuje ideę kapitalistycznej wolności i demokracji – i który może stanowić dla nas wyznacznik tego, co będzie działo się u nas za kilkadziesiąt lat, jeśli dalej będziemy kontynuować obecną politykę zadłużania państwa. A mowa tu o USA.

W przypadku tego kraju możemy cofnąć się nawet do 1792 roku, gdyż to właśnie wtedy George Washington podpisał tzw. Mint and Coinage Act, który jasno definiował to, czym jest dolar – była to ściśle określona mieszanka miedzi, srebra oraz złota. Jednocentówka zawierała 17,1 grama miedzi, podczas gdy 10-dolarowa moneta zawierała 16,04 grama czystego złota.

W dzisiejszych czasach dolar, po zniesieniu parytetu, ma niewiele wspólnego z czystym złotem, a gdyby wycenić popularnego Eagle (tak nazywa się potocznie monetę 10$ z 1792 roku) według obecnej ceny uncji trojańskiej, okazałoby się, że 200-letni złoty dolar wart byłby ponad 66 dolarów papierowych.

Ukazuje to pięknie dwie rzeczy: papierowy pieniądz stracił 98,5% swojej siły nabywczej, a kruszec (w tym przypadku złoto) zachował swoją wartość w czasie.

Zupełnie mnie to nie dziwi, gdyż aby realizować politykę inflacyjną trzeba dość regularnie dodrukowywać pieniądze, co jednocześnie osłabia wartość papierowej, czyli fiducjarnej waluty. Jednak żaden rząd nie ma monopolu na podaż kruszców, dlatego metale szlachetne, takie jak złoto nie podlegają prawom 'nowoczesnej’ ekonomii (stąd są bardzo dobrym zabezpieczeniem naszego majątku).

Czy pensje mieszkańców USA nadążyły za zmianami cen i słabnącą z roku na rok walutą? Zobaczmy.

Ford Mustang jest jednym z najdłużej produkowanych modeli na świecie i jednocześnie klasykiem (nawet w swojej nowoczesnej odsłonie) na rynku amerykańskim. W końcu Ford Motor Company to firma motoryzacyjna z niemałą tradycją, a Mustang zawsze był modelem premium, który miał gwarantować ponadprzeciętne osiągi.

Cena tego modelu w 1982 roku wynosiła 6 572$, podczas gdy średnia roczna pensja wynosiła  16 086$. Pozwalało to na kupno w ciągu roku 2,45 sztuki. Obecnie najtańszy Mustang kosztuje 25 680$, czyli prawie 4-krotnie więcej, niż 36 lat temu. Jednak według danych US Labor Department obecna średnia roczna pensja to 45 812$, czyli w ciągu roku przeciętny Amerykanin może kupić tylko 1,78 sztuki Forda Mustanga. Znaczy to mniej więcej tyle, że zarobki przeciętnych mieszkańców USA wyrażone w Mustangach spadły o ponad 27% na przestrzeni niespełna czterech dekad.

Nie inaczej jest w sferze cen nieruchomości. Jeszcze w 2003 roku przeciętny Amerykanin mógł kupić 0,173 domu rocznie (mediana cen domów wynosiła wtedy 186 000$, podczas gdy średnia pensja roczna 32 240$). Jednak teraz, po zaledwie 15 latach, przeciętnego Amerykanina stać tylko na 0,139 domu rocznie (mediana cen to obecnie 328 000$ przy średnich rocznych zarobkach rzędu 45 812$). Siła nabywcza pieniędzy zarabianych przez mieszkańców USA zmalała w tym przypadku o ponad 19%!

Można również spojrzeć na to z innej strony – 70% domostw (małżeństw z dziećmi) w USA do 1960 roku stanowiły tzw. single-income households, co oznacza, że pracował w nich tylko jeden rodzic. Patrząc wstecz, choćby na filmy z tego okresu, rzeczywiście można dostrzec, że to mężczyzna w głównej mierze zapewniał byt rodzinie. Z jednej pensji można było kupić auto, dom, pozwolić sobie na ówczesne nowinki technologiczne, a także odłożyć coś na emeryturę i wyjechać na wakacje.

Dzisiaj proporcje są zgoła odmienne – według Pew Research w ponad 60% rodzin w USA obydwoje rodziców pracuje, by mogli oni (jako rodzina) związać koniec z końcem. Biorąc dodatkowo pod uwagę fakt, że obecnie największym 'aktywem’ rządu są pożyczki studenckie, można zauważyć niepokojący trend – w USA, pomimo tego, że zarabia się coraz więcej, przeciętnych mieszkańców stać na coraz mniej, czego efektem jest wzrost zadłużenia w przeliczeniu na domostwo.

Aby całość była jeszcze bardziej groteskowa, polityka inflacyjna to oficjalna polityka większości rządów – nie tylko w USA, ale także i w Polsce jasno mówi się o tym, że bank centralny (jakim u nas jest Narodowy Bank Polski) chce utrzymać w kraju kontrolowaną inflację:

Skoro jednak inflacja nie jest na rękę obywatelom, dlaczego jest tak forsowana przez środowiska akademickie, różnej maści 'ekspertów’ ekonomicznych, a także 'niezależne’ media?

Bo jest na rękę rządom. I raz jeszcze – nie mówię tutaj o konkretnym rządzie, bo ile by obecna ekipa nie była u władzy, tak zaciągnięty przez nią dług nie zniknie wraz z jej końcem. A skoro dług utrzyma się przez kolejnych kilkadziesiąt lat, to w interesie całej 'elity’ jest, by ewentualne przyszłe żądania pieniężne były realnie jak najmniejsze.

Zastanów się – jeśli pożyczasz komuś 100 MLD PLN na 20 czy 30 lat, to chcesz by ich wartość za dwie czy trzy dekady była jak najmniejsza. Pozwoli Ci to z wypracowywanych w danym momencie zysków łatwiej spłacić zaciągnięte wcześniej zobowiązania. Oczywiście, rząd mógłby doprowadzić do dewaluacji waluty w ciągu kilku miesięcy, jednak takie zachowanie odstraszyłoby zagraniczny kapitał, a także spowodowałoby ogromne problemy w imporcie surowców i dóbr. Co więcej, utrudniłoby to państwu starania o kolejne pożyczki, które są niezbędne do tego, by móc normalnie funkcjonować z deficytem budżetowym.

Co innego, gdy mówimy o 'niewinnych’ 2,5% rocznie. Inflacja tej wielkości jest obecnie normą na świecie, stąd nie odstrasza nikogo. Pozwala zatem utrzymać odpowiedni przepływ kapitału, gwarantuje stabilność importu, a także daje zielone światło do zaciągania kolejnych pożyczek. I co najważniejsze – promuje ona tych, którzy zaciągają dług, a w tym zachodnie gospodarki ostatnio przodują.

Zwykły konsument zupełnie intuicyjnie wolałby stabilne ceny, jednak z uwagi na realizowaną po 89’ politykę generowania coraz to większego deficytu w Polsce, inflacja będzie trwać razem z nami – czy nam się to podoba, czy nie.

Dlatego tak jak pisałem wcześniej, lubię wracać w pamięci do momentu, w którym jako dziecko po raz pierwszy doświadczyłem odgórnie narzuconej doktryny. Frustracja, nie tylko moja ale także moich rodziców, na nic się zdała – trzeba było wtedy zaakceptować nową rzeczywistość, w której przyszło nam żyć.

Jednak daleko mi do tego, by sądzić, że rozpostarły się nad nami czarne chmury i niewiele możemy z tym zrobić. Wręcz przeciwnie! Gdy dorosłem i zrozumiałem mechanizmy, które rządzą naszą codziennością, moim nadrzędnym celem stało się zabezpieczenie siebie oraz bliskich – po to, by móc cieszyć się z owoców swojej pracy niezależnie od tego, w którą stronę obecnie dryfuje statek z napisem 'rząd’.

Każdy zwykły konsument ma naprawdę szeroki arsenał narzędzi, które pozwolą mu nie tylko ochronić majątek przed spadkiem jego siły nabywczej, ale również pomnożyć go, wykorzystując inflację na własną korzyść. Najważniejszym jest dostrzegać szanse, jakie przed nami stoją, a nie skupiać się na rzeczach, nad którymi nie mamy właściwie żadnej kontroli.

Wiedza przeraża, ale jednocześnie stanowi fundament naszego Planu B. Nieruchomości, akcje czy złoto to tylko niektóre z jego elementów – dlatego by bezpiecznie myśleć o swojej przyszłości, również i Ty powinieneś rozważyć rozszerzenie własnego portfolio o te aktywa.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *